Z cyklu powrót do tańca, odcinek 3.
Jak dobrze wrócić na parkiet i usłyszeć kilka życiowych mądrości, subtelności i wskazówek.
Wątków było wiele, ale jeden utkwił mocno w mojej głowie. A że absolutnie wierzę w to, że życie zsyła mi non stop cenne wskazówki, lekcje (niestety nie zawsze potrafię z nich korzystać), więc i tym razem otworzyłam szeroko wszystko, co otworzyć tylko mogłam i słuchałam...
... a to co w głowie siedzi, brzmiało mnie więcej tak...
Kiedy jest mi źle, kiedy mam kryzys, depresję, zwolnili mnie z pracy, a ludzie, którzy kiedyś byli bliscy, stali się największymi wrogami, mam dwa wyjścia:
skupić się na tym, co mnie ogranicza, na tym, co boli, co uciska...
lub na tym, co mi pozostało i co w ogóle w tej sytuacji mogę zrobić...
lub na tym, co mi pozostało i co w ogóle w tej sytuacji mogę zrobić...
brzmi to niby jak kolejna życiowa oczywistość...
ok, być może, ale dziś te słowa walnęły mnie w mój pusty i odrętwiały łeb tak mocno, że miałam ochotę wyjść na ulicę, tańczyć, śpiewać i zrzucić z barków wszystko, co na nich siedzi nie po to, żeby się tego pozbyć i udawać, że jestem happy w iście amerykańskim stylu. Nie, ale po to, żeby pomimo ograniczeń jakie mi życie stawiało, stawia i za pewne postawi nie raz, odnaleźć w tym siebie i chociaż minimum spokoju.
Po zajęciach szybko zanotowałam:
"można skupić się na tym, co w danym momencie mogę zrobić",
a ograniczenie, które stoi przede mną, przyjąć jako coś, co po prostu jest i tyle...
Mogę to przyjąć... przyjąć... przyjąć... przyjąć... po prostu przyjąć i z tym być...
A jak mi ktoś będzie śmiał powiedzieć, że mam się teraz martwić, bać i sikać po nogach, no bo "co to teraz będzie", to go walnę w jego pusty łeb!
I tym optymistycznym akcentem kończę kolejnego posta z cyklu rzeźba głowy, kątem oka (chociaż ponoć takowy nie istnieje) zerkam na książki do angielskiego oraz dwa podręczniki z jogicznymi asanami, bo z tyłu czachy ciągle huczy pomysł zostania jogowym nauczycielem (ale wypadałoby ruszyć tyłek i coś w tym kierunku zrobić!)
Jutro warsztatów dzień drugi...
dziś jadąc na zajęcia czułam się jak podniecony przedszkolak jadący na swoje pierwsze zajęcia z karate, o których marzył od żłobka...
tak, powrót do tańca uważam za rozpoczęty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz