poniedziałek, 29 lutego 2016

Bo co u licha kobiecego jest w spodniach???

Nie noszę spodni od listopada 2015 roku.

Tak wyszło, tak mnie "wzięło", tak poczułam, że mam ochotę na odrobinę więcej kobiecości.

W pracy i po domu ukochany dresik, ale na miasto tylko kiecka.

Prawdę mówiąc nawet te wspaniałe, kolorowe jeansy mnie nie przekonują, choć tak długo na nie polowałam w ciuchlandzie, żeby dorwać taki, a nie inny kolor. 

Leżą teraz samotne i czekają na swój dzień.

Dlaczego spódnica?

Nie będę nikomu robiła wykładów na temat kobiecości, czerpania energii z ziemi i tym podobnych klimatach. Kto będzie chciał, znajdzie na ten temat odpowiednie nagrania na youtubie. 

Wiem, że po paru miesiącach noszenia spódnicy nie wyobrażam sobie kupowania i noszenia czegokolwiek innego.

I najgorsze są te dylematy... a co, jak w góry będę chciała pojechać...??

W sumie co to za dylemat. Gór skalistych nigdy nie lubiłam, a po połoninach pomykają Siostry Zakonne... więc jak one dają radę, to ja tym bardziej sobie poradzę. Fakt, te sportowe buty średnio mi do kiecek będą pasowały, ale cóż...

No, także przyszedł czas nowych dylematów życiowych.

Kiedy wybór odpowiedniej spódnicy do samolotu (co by się nie wygniotła za bardzo) wydaje mi się większym problemem od czegokolwiek innego w podróży. 

Wiem, dla niektórych to brzmi jak abstrakcja, ale szczerze Wam powiem, że niezwykle dobrze mi w tej abstrakcji.  

Bo co u licha kobiecego jest w spodniach??? 

Nic, absolutnie nic.

czwartek, 25 lutego 2016

Smutne to centrum mojego miasta...

"Zwróćcie kiedyś uwagę na strumień idących ulicą przechodniów, 
na ich twarze. Ja to zrobiłem. Prawie wszyscy są skupieni, 
udręczeni lub pochmurni. Zwłaszcza pojedynczy człowiek. 
Niby nie niesie niczego ciężkiego i ubrany jest doskonale, 
widać, że nie głoduje, bo pali drogie papierosy - a na twarzy 
odciśnięte napięcie, ciężkie myśli, 
i tak u wielu, u większości."  


Zdj. okładki www.nieznany.pl 
"Anastazja - Przestrzeń miłości" jest trzecią częścią z serii dziesięciu książek Władimira Megre.

Fragmentów z tej części, jak i z części drugiej mogłabym użyć do co najmniej setki postów. Tyle w nich mądrości do przemyślenia i do ukochania. 

Z premedytacją tego nie zrobię, gdyż Ci, dla których Anastazja będzie inspiracją, sami do niej trafią. A Ci, którzy uznają ją za wariatkę, już po pierwszej części rzucą ją w kąt.

W związku z moim niedawno odkrytym zainteresowaniem mężczyznami (jakkolwiek to nie brzmi!), tym razem postanowiłam zacytować w poście samego autora. Anastazja z pewnością mi to wybaczy. Ba! Jestem nawet pewna, że ją to bardzo ucieszy.

Władimir Megre pisząc kolejne książki odbywa swoją własną, cudowną podróż. I za to wyrazy uznania. Pyta, wątpi, nie zawsze wszystko rozumie i to sprawia, że przy wyjątkowości Anastazji, jest zwyczajnym, ludzkim promykiem. Choć wielu pytało, dlaczego akurat wybrała jego? Ani to on pisarz, ani człowiek światły, to jest w tym wyborze coś niezwykle mi bliskiego.

Zwróciliście kiedyś uwagę "...na strumień idących ulicą przechodniów, ich twarze."???   

Centrum miasta jest do takich obserwacji idealne.

Trudno się nie zgodzić z Władimirem, że radości na ich twarzach jak ze świecą szukać, a ich pęd jest na tyle wciągający, że samemu nie wiedzieć, w którym momencie, dołącza się do ich peletonu.

Próbowaliście kiedyś stanąć na środku chodnika i tak po prostu stać?

Niesamowite jest to, że po mniej więcej minucie stajesz się zwykłym, stojącym obiektem. Takim słupem, którego trzeba ominąć.

I właściwie nie wiem, czy bardziej mnie ta świadomość stania się rzeczą przytłacza, czy śmieszy...

Nie... zdecydowanie mnie to przytłacza...

Stoisz, patrzysz się na nich, a oni traktują Cię jak przeszkodę do ominięcia...

Smutne to centrum mojego miasta...

Bardzo smutne... 

poniedziałek, 22 lutego 2016

... jesteście wielcy, choć za tak małych Was mamy...

Przychodzi taki moment w życiu kobiety, w którym postanawia ona poznać bliżej tych, o których narosło trylion mitów i bzdur.

A że owe mity i bzdury zaczęły ją zwyczajnie ranić, choć nie dotyczyły one bezpośrednio jej osoby, postanowiła poszukać do tej podróży odpowiedniej książki.

Po kilku minutach poszukiwań okazało się, że komuś przyszło do głowy napisać coś, co można by nazwać odpowiednikiem mojej ukochanej "Biegnącej z wilkami" C.P. Estes, odpowiednikiem dla Mężczyzn.

I tym razem zacznę od tego, dla kogo ta książka nie jest...

Nie jest ona dla Kobiet, które pragną ją przeczytać i ruszyć w świat, by uzdrawiać Mężczyzn, by uświadamiać im, jaki proces mają przed sobą i ile jeszcze muszą w sobie ogarnąć, żeby stać się prawdziwymi Mężczyznami.

Jeśli Twoja motywacja jest właśnie taka, nawet nie próbuj dotykać tej książki, bo absolutnie Autorowi nie chodziło o to, żeby stworzyć podręcznik  z serii "Jak wychować sobie Mężczyznę - 10 rad dla kobiet". Wychowaj najpierw siebie, a mężczyzn zostaw w spokoju.

Na tych 300 stronach podróży w głąb męskiej duszy, o kobietach jest niewiele. 

"Thanks God" [dzięki Bogu] chciałoby się krzyknąć!

A nawet jak coś o nas wspomni, to często podsumowuje to zdaniem w stylu: "ale o tym, to najlepiej wypowiedzą się kobiety". 

Dziękuję w imieniu Kobiet.

Ale dziękuję również w imieniu Mężczyzn za absolutne dzieło, bo inaczej nazwać tej książki nie potrafię.

I nie chodzi tu o kunszt literacki, ale o wiedzę, jaka w niej jest.

Nigdy nie byłam tak zszokowana i nigdy nie czułam się tak niepewnie, jak podczas czytania o świecie ludzi, których wydawałoby się, że znam (bo przecież wszystkie kobiety doskonale Was znają - ironia!), a tu nagle... wchodzę do ciemnego lasu, bez mapy, bez kompasu, bez plecaka i ktoś mnie przez niego prowadzi. 

O ile Kobiecy las czułam każdą swoją komórką, o tyle las męski nadal wydaje mi się pełen tajemnic i pełen rzeczy, których my kobiety nie rozumiemy. A już na pewno nie na podstawie pseudo wiedzy w stylu "10 sposobów jak rozpoznać prawdziwego mężczyznę".

Książka wyjątkowa, napisana po męsku, przez mężczyznę (to by była jakaś paranoja, gdyby napisała ją kobieta!), dla mężczyzn.

Szczerze polecam! 

P.S. Jestem szczerze poruszona,... zaskoczona... i pełna podziwu dla Mężczyzn, bo dzięki "Żelaznemu Janowi" wiem, jak cholernie niełatwy proces jest przed Wami... zwłaszcza, że współczesny świat, współczesne formy zatrudnienia, współczesne kobiety Wam tego nie ułatwiają... jesteście wielcy, choć za tak małych Was mamy!

czwartek, 18 lutego 2016

Pierwszy raz w życiu naprawdę go pokochałam.

Przyszedł taki moment w moim życiu, że zapragnęłam wrócić do źródeł. 

Nie do źródeł słowiańskich czy jakichkolwiek, które dotyczą mojej rodziny, ale źródeł mojego wyglądu.

Tak się jakoś złożyło... pewne wydarzenia... pewien człowiek... i nagle w sercu pojawiła się potrzeba powrotu do naturalnego koloru włosów i długości, która przez prawie 20 lat była długością mojego życia.

A że włosy zawsze miałam przepiękne, grube i lśniące, to tym bardziej powrót do nich jest czymś, o czym marzę od ponad pół roku. 

Dlatego bardzo proszę nie reagować na mój widok: "ooo, zmieniłaś fryzurę" czy "ooo, włosy ci nie stoją, jak dawniej"... nie, nie stoją, bo jak u licha mają stać, jak są o kilka cm dłuższe niż zazwyczaj??? 

Myślałam, że ten proces będzie mnie wkurzał.

Z szoku wyjść nie mogę, że im dłuższe są moje włosy, im bardziej leżą, tym bardziej mi się podobają.

A ten kolor???

Pierwszy raz w życiu naprawdę go pokochałam.

Co mi strzeliło do głowy, żeby farbować się na blond????

Co mi strzeliło do głowy, żeby jechać w blond włosach do Australii????

Stanowczo muszę naprawić ten błąd i wrócić tam z normalnym kolorem na głowie ;-)

A mówiąc serio... nieziemsko podoba mi się ten stan pomiędzy podjętą decyzją, a efektem końcowym.

O czym marzę?

O warkoczu!

Nie wcześniej niż za dwa lata będę mogła go zapleść, ale zrobię to i będzie to najpiękniejszy, i najgrubszy warkocz na świecie.

Właściwie długie włosy śnią mi się od jakiegoś czasu...

We śnie są jeszcze za krótkie, żeby je spiąć w warkocz, ale już wystarczająco długie, żeby je złapać z tyłu... 

                          Fotografia: Anna Sychowicz //Modelka: Thinloth

piątek, 12 lutego 2016

... ale jednak to ciągle jest klatka.

Anthony de Mello "Śpiew ptaka"
"Prawdziwa duchowość"

Zapytano raz mistrza:
- Co to jest duchowość?
- Duchowość - odpowiedział - to jest to, co pozwala człowiekowi osiągnąć wewnętrzną przemianę.

- Jeśli zaś ja stosuję metody tradycyjne, jakie przekazali nam mistrzowie, czy nie jest to duchowością?

- Nie będzie duchowością, jeśli dla ciebie nie spełnia tego zadania. Koc nie jest kocem, jeśli cię nie grzeje.

- Znaczy to, że duchowość się zmienia?

- Ludzie się zmieniają, a również ich potrzeby. I tak, co kiedyś było duchowością, już nią nie jest. To, co często uchodzi za duchowość, jest jedynie powtarzaniem dawnych metod.

Ubranie trzeba skroić na miarę człowieka, 
a nie człowieka na miarę ubrania. 


Powyższa przypowieść spodobała mi się od pierwszego spotkania.

Nie trudno się domyślić, że powodem było to, iż wreszcie na kartkach mądrej książki, tworzonej przez człowieka, którego bardzo cenię, przeczytałam coś, co potwierdza to, co od jakiegoś czasu czuje moje serducho.

Fajne te wszystkie stare systemy, te jogi, te słowiańskie rytuały.

Super o tym poczytać, zastanowić się, zabrać coś dla siebie.

I przy tym zabieraniu siedzi mi w głowie pewna refleksja.

Czy coś, co zostało stworzone, opracowane setki/tysiące lat temu może w 100% służyć nam współczesnym?

Nie zrozumcie mnie źle.

Nie twierdzę, że to, co wymyślono kiedyś, nie jest warte naszej uwagi.

Absolutnie jest warte i absolutnie należy po to sięgać ALE zachować w tym jakieś minimum rozsądku.

A czym jest dla mnie "rozsądek"? 

Paradoskalnie jest on umiejętnością słuchania siebie, swojego ciała i intuicji.

To, że mojej babce na dolegliwość XYZ pomagało zioło takie, a nie inne, nie oznacza, że zadziała to u mnie (potraktuj to jako metaforę!).

Super jest je znać, super z tego czerpać... ale nie być w tym ślepym i pozbawionym myślenia... albo lepiej napisać czucia i tego, co mówią twoje ciało, serce i głowa.

Może dlatego nigdy nie byłam w stanie "wejść" całą sobą w jogę.

Cenię ją i szanuję, ale nie wszystko, co było w niej, służyło mi.

I tak samo jest z każdym innym "systemem wiedzy", który co jakiś czas staje się modny i który zbiera rzeszę swoich wyznawców.

Szczerze nie trawię ortodoksji... w żadnym wydaniu. Od religii poprzez żywienie wydaje mi się rodzajem klatki z szerokimi prętami. Niby masz widok na piękne krajobrazy, ale jednak to ciągle jest klatka. 

Ja się w klatkach nie odnajdywałam nigdy.

Pewnie to wina tego, że mnie bez pytania wyciągnęli na ten świat miesiąc wcześniej, niż miałam zamiar na niego przyjść.

Cóż... Buntownika we mnie zawsze było dużo... ale dziś... ufam temu Łobuzowi niesłychanie, bo gdyby nie on, nie byłabym w miejscu, w którym jestem. 

Gdyby nie on, nie miałabym odwagi podważać tego, co słyszę. Wątpić i zadawać pytania. 

Dzięki Buntowniku... 

...a może Buntowniczko...

Ustalcie między sobą płeć, ja się dostosuję. 

niedziela, 7 lutego 2016

"Nic nowego"

Na kryzys najlepsza jest biała kartka...

Niestety w dobie komputerów rzadko mam okazję usiąść i dotknąć jej dłonią. 

Niestety najczęściej jest to sztuczna, komputerowa biała przestrzeń, którą kilkoma kliknięciami zapełniam nic nie znaczącymi wyrazami i tak powstaje tekst.

Właściwie nigdy nie zakładam, co dokładnie chcę w nim przekazać.

Siadam, bo mi w głowie siedzi jakieś nurtujące mnie zdanie i wokół tego zdania tworzą się zbiory liter.

Tak po prostu.

I sama jestem za każdym razem zaskoczona, że z jednej myśli rodzą się kolejne i kolejne, i kolejne akapity. A refleksja goni refleksję.

Co ja na to poradzę, że mam lekkie pióro... (i skromność niesłychaną!)

Co ja na to poradzę, że wystarczy mi usiąść, rozgrzać palce kilkoma uderzeniami w klawiaturę i tekst sam ze mnie wypływa.

Tak mam i tego nie zmienię.

Czasem tylko materiał ulega zmianie, bo raz mam fazę na białą kartkę, a innym razem na białe płótno. Raz na klawiaturę, innym razem na pędzel i farby. 

Tak to bywa w dobie kryzysu, kiedy tworzenie chroni przed szaleństwem.

I nie chodzi tu o szaleństwo w psychiatrycznym znaczeniu tego słowa, ale takie wiecie... duchowe... że siedzisz, że myślisz, że znowu nie wiesz, co dalej zrobić ze swoim życiem. 

"Nic nowego" rzekliby ci, którzy dobrze mnie znają.

"Nic nowego" mówię sama do siebie.

I z tym "nic nowego" zaczynam kolejny tekst, kolejny post, kolejną książkę, kolejny zestaw ćwiczeń, który ma mi dać poranną energię do działania.

A co dalej?

Cóż... nie będzie niczym nowym, jak napiszę, że "nie wiem" i choć ponoć pozornie wyglądam na tą, która wie... prawda jest taka, że to tylko pozory... 

... ale za to oczy (jakby) widzące więcej, 
uszy (jakby) słyszące bardziej, 
ciało (jakby) czujące mocniej... 



środa, 3 lutego 2016

O samotności słów kilka...


Moja najlepsza relacja to ta, którą mam z samą sobą. 

Jestem swoim najlepszym przyjacielem. 

Przyjaciele przychodzą i odchodzą, 

ale ja jestem zawsze tutaj dla siebie. 
Wspieram siebie i czuję się dobrze.
Louise Hay

Czy to się komuś podoba, czy nie, relacja z samym sobą to podstawa. 

Podstawa wszystkiego.

Bo o ile ludzie, którymi się otaczamy raz są, raz ich nie ma i to nie dlatego, że są niewdzięczni, ale dlatego że każdy ma swoje życie, to moja (nie)skromna osoba jest przy mnie zawsze. 

24 na dobę...

... czy mi się to podoba, czy nie...

A że z reguły nikt nas nie uczy, jak się zakumplować z samym sobą, więc mamy problem. 

Problem ogromny dlatego, że choćby otoczyć się gromadą życzliwych osób i mięć w nich wsparcie, oparcie i cholera wie, jeszcze co, to w najważniejszych momentach życia i tak jest się samotnym.

Tak, jestem świadoma tego, co napisałam. 

Mam wokół siebie wiele znakomitych i życzliwych mi osób.

Moja praca pozwala mi na spotykanie następnych i następnych, i następnych życzliwiaków, więc w sytuacji kryzysu mój dylemat brzmi, do kogo najpierw napisać. 

I tu się zaczyna kłopot.

I żeby nie było, że nie doceniam przyjaźni, przyjaciół czy znajomych. Nie, absolutnie nie o to mi chodzi. Mam dużo wdzięczności w sobie za ludzi, których spotykam. 

Natomiast w przypływie cudzych, choć zapewne życzliwych rad... pojawiły się we mnie liczne refleksje.

Rady... taaa, fajnie jest dostawać jakieś rady... natomiast problem z nimi jest taki, że można się na nich solidnie przejechać.

Dlaczego?

Bo nikt, absolutnie nikt (uwaga, metafora będzie!) nie nosi Twoich butów, Twoich ubrań, nie sypia w Twojej pościeli, ani tym bardziej nie je tego samego, co Ty... więc jak u licha ktokolwiek ma wiedzieć, co jest dla Ciebie dobre?!

Kolejna sprawa jest taka, że często pod radami kryją się czyjeś lęki, przekonania (najczęściej fałszywe) i poczucie omnipotencji. Po co mi rada dotycząca mężczyzn od kogoś, kto uważa, że facetowi wystarczą w życiu dwie rzeczy: "dać żreć i dać dupy" (tekst autentyczny z babskiego spotkania!). Nie, moi drodzy Panowie, nie podpiszę się pod tym żadną ze swoich kończyn, ale o tym dlaczego nie, innym razem. 

Ponad to nawet jak już zbiorę zestaw rad, najczęściej kompletnie różnych, to zostaję ze wszystkim i tak sama. Bo nikt za mnie decyzji nie podejmie, bo nikt za mnie telefonu nie wykona, bo nikt za mnie nie wypowie słów, które wypowiedzieć bym chciała.

I cała ta pula nawet najprawdziwszej życzliwości legnie w gruzach mojej wewnętrznej samotności.

Trochę zajechało depresją, ale jest w tej depresji nuta optymizmu.

A nawet dwie nuty, bo jakby dobrze ogarnąć przyjaźń z samą sobą, odkopać przez lata zakopywaną intuicję, zaufać sobie i pozwolić sobie na kolejne lekcje (słowa "błąd" z zasady nie używam), to ta samotność staje się do ogarnięcia... ale jest jak zawsze jedno "ALE"... nikt Ci tej przyjaźni nie załatwi. Nie kupisz jej, nie dostaniesz od nikogo. 

To rodzaj przyjaźni na całe życie i sporą część życia trzeba spędzić, żeby na nią zapracować. 

Czy warto?

Co to w ogóle za pytanie...

Oczywiście, że warto. 

Warto najbardziej na świecie, bo gdy inni Cię opuszczą lub TY opuścisz ich, Twój Wewnętrzny Przyjaciel zostanie z Tobą na zawsze i choćbyś nie wiem, jak długo błądził, nigdy nie będziesz sam.