piątek, 30 sierpnia 2013

Nadszedł czas zmian...

Nadszedł czas zmian.

Czas rewolucji.

Czas nowych wyzwań.

N E W - to krótkie, angielskie słowo najlepiej oddaje to, co teraz w głowie, sercu i w CV.

Jestem jak mała łódka płynąca z nurtem rzeki. 

To dobry nurt.

Nie mam co do tego wątpliwości, dlatego rzucam stery - poddaję się mu. 

Nie tęsknię za żaglami - nie są mi potrzebne. 

Nie planuję trasy - łódka sama wie, dokąd płynie.

Dobrze mi z tym (pierwszy raz w życiu).

Płynę, jestem, oddycham. 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Pisarskie refleksje...

I przychodzi taki moment, kiedy od napisanego tekstu oczekuję więcej, niż oczekiwałam na początku. 

Wtedy sam proces pisania był spełnieniem a każde słowo wydawało się odpowiednie. 

Dziś niektóre słowa przychodzą z trudem, a nie wszystkie napisane teksty cieszą tak samo. 

Są dni, gdy zabawa słowem jest niczym swobodny lot szybowcem. Są też takie, że choćbym przekopała wszystkie możliwe słowniki synonimów, nie znajdę tego odpowiedniego, a napisany tekst smakuje jak niedoprawiona potrawa. 

Pomału dopada mnie coś, co dopaść musi każdego pisarza - przynajmniej mam taką nadzieję. 
Czyżby to mój perfekcjonizm dobijał się do drzwi przypominając o swoim istnieniu? 

A może to normalny stan niezadowolenia ze swoich dzieł, który tylko mobilizuje do ciągłego szukania, do dalszej zabawy słowem i poszukiwania tego najodpowiedniejszego? 

sobota, 24 sierpnia 2013

Wojowniczka spokoju

Wojowniczką nazwała mnie moja wykładowczyni. Pamiętam to słowo dokładnie. 

Po 3 latach od pamiętnego maila rozmawiam przez telefon ze znajomą i słyszę je ponownie
WOJOWNICZKA

a że w przypadki nie wierzę (zwłaszcza, że obie panie raczej się nie znają), to aż wstrzymałam oddech, wyprostowałam się na fotelu i na 3 s popadłam w rodzaj ekspresowej zadumy nad sama sobą. 

Wojowniczką nazwano mnie dwa razy w przeciągu 27 wiosen, jakie przyszło mi spędzić na tym padole ziemskim. 

Jest coś w tym słowie magicznego. 

Czy pasuje do mnie? Nie wiem, nigdy tak o sobie nie myślałam. Chociaż od zawsze czułam, że idę pod prąd. Jak wszyscy w lewo, to ja w prawo. Jak wszyscy do przodu, to ja do tyłu. Słynne pokorne ciele dwie matki ssie, nigdy nie było moją bajką. 

Jest coś w tym słowie, co mnie do niego zniechęca. 

Wojownik walczy, wojownik prze do przodu, wojownik broni się. Czy ja dziś walczę, prę do przodu, bronię się? Nie, nie mam prawdę mówiąc z kim walczyć. Szeroko pojęty system jest jaki jest. Ludzie są jacy są. Świat jest jaki jest... 

A być może system jest, jaki miał być, ludzie są, jacy mieli być, a świat jest taki, jaki miał być. Patrząc na życie z tej perspektywy znika walka, parcie i obrona, a zostaje spokój. 

Dziś jest we mnie Wojowniczka Spokoju. 
Kobieta silna, pewna siebie, łagodna i cierpliwa.

(no, chociaż z tą cierpliwością różnie u niej bywa :) 



środa, 21 sierpnia 2013

"Myśli wracają na szlaki, dusza siedzi w schronisku i tylko ciało jakby zmuszone do zejścia na ziemię."

Czas wrócić do miejskiej rzeczywistości.

Pierwsze dni od powrotu z gór to dla mnie mordęga. Ciągłe poczucie, że nie wyrabiam się ze wszystkim (chociaż nic kompletnie nie mam do zrobienia), bieganina, szarpanina i pośpiech. Myśli wracają na szlaki, dusza siedzi w schronisku i tylko ciało jakby zmuszone do zejścia na ziemię. 

Tak, postanowione! We wrześniu znowu jadę na 3-4 dni. Najlepiej sama, z ciężkim plecakiem, śpiworem i suchym jedzeniem marnie zastępującym mi ciepłe, miejskie posiłki. 

Jest w tym coś nienormalnego, żeby jechać 8 h w jedną stronę, chodzić 3 dni, taszczyć ze sobą ciężki plecak, codziennie rano jeść owsiankę, na szlaku inne zimne pyszności, by znowu wpakować swoje ciało na kolejne 8 h do nie zawsze wygodnego i ogrzewanego busa. 

Przesympatyczne dziewczyny spotkane w Czorsztynie stwierdziły: 

"Wow! Ty naprawdę musisz kochać góry!"

Co równie dobrze mogłoby brzmieć: 

"Wow! Ty naprawdę jesteś walnięta!" 

Tak, jestem i dobrze mi z tym coraz bardziej, więc wracam do miejskiej rzeczywistości na jakieś 2-3 tygodnie, by potem móc w pełni sił znowu wyruszyć na 3 dniowy szlak i spędzić 16 h swojego życia w busie.



Hmmm.... nie będzie oczywiście zaskoczeniem, jeśli napiszę, że post miał być kompletnie o czymś innym. Moi najwierniejsi czytelnicy (pozdrawiam Cię Mamo, Tato!) zdążyli już zauważyć, iż poskramianie myśli i dyscyplina nie są moimi najmocniejszymi stronami. Cóż ja mogę na to poradzić. Mój blog, moja wolność, a o tym, co siedziało mi w głowie, ale wyjść nie dało rady z powodu gór, napiszę w następnym poście :) 


niedziela, 11 sierpnia 2013

Dziś zaliczyłam swój własny Everest... (10-08-2013)

Kraków, 10-08-2013

To, co dla jednych jest Gubałówką, 
dla innych jest Mount Everestem.


Dziś zaliczyłam swój własny Everest. 

W nocy lało, była burza - szanse na poranne wyjście w góry znikały z godziny na godzinę.

Godzina 6:00 - pada.

Godzina 6:30 - pada.

Godzina 7:00 - przestaje padać.

Stwierdzenie "zaczęło się przejaśniać" byłoby zbyt optymistyczne. W każdym razie nie padało, a chmury zaczęły podnosić się do góry i odsłaniać szczyty. 

Decyzja? Idę. Najwyżej cofnę się i zrezygnuję. 

Mój cel to Szpiglasowy Wierch - pierwszy w życiu szczyt z rejonu Tatr Wysokich. Ze zdobyciem samego szczytu nie było problemu (tylko trochę ciężko z plecakiem 8kg). Problemy zaczęły się przy zejściu z Przełęczy Szpiglasowej - pojawiły się łańcuchy. Nie byłoby pewnie w nich nic strasznego, gdyby nie to, że byłam sama (pierwszy raz w życiu w górach), przez mgłę nie było widać zbyt wiele, kamienie i łańcuchy były mokre, a moje nogi po 3 m schodzenia zaczęły się trząść w niekontrolowany sposób (i to bynajmniej nie z zimna). Im dłużej stałam w jednym miejscu i rozmyślałam nad swoim strachem, tym drgawki były silniejsze. Tak, bałam się i to bardzo. Nic mnie nigdy nie skonfrontowało mocniej z moim strachem, niż ten krótki odcinek łańcuchów. Z mojego punktu widzenia ciągnął się w nieskończoność, ale nauczył mnie więcej, niż wszystkie godziny terapii, grup rozwoju osobistego i treningów interpersonalnych (intra też) razem wzięte. Bycie na tu i teraz, a nie myślami 5 m do przodu to jedna z najcenniejszych i najtrudniejszych lekcji jaką otrzymałam. Ach, jak często chcę mieć zaplanowane następne 10 lat życia, a jak rzadko żyję tym, co się dzieje w danym momencie. Bycie ze swoim strachem, opiekowanie się nim, mówienie do siebie "dobrze ci idzie, tutaj masz następny stopień, dasz radę". Jeszcze nigdy nie czułam się tak blisko sama ze sobą. Nigdy nie sądziłam, że mogę być takim oparciem dla samej siebie.

Mój Mount Everest okazał się do pokonania dzięki odwadze i zaufaniu do siebie. Tak, to była jedna z najcenniejszych lekcji w życiu, jaką kiedykolwiek otrzymałam. 


niedziela, 4 sierpnia 2013

"Dziś czas na post poważny..."

Dziś czas na post poważny, bez poczucia humoru, dowcipu i uśmiechu. Tak, wiem! Zaraz się zrobi grobowa cisza i przy piątym zdaniu nikt nie będzie chciał tego czytać, dlatego tym razem będzie krótko. Obiecuję :-)

Od kilku dni chodzi za mną refleksja dotycząca szeroko pojętych pochwał, ocen, opinii czy krytyki. Odkryłam coś, co odkrywcze nie jest, że słysząc krytykę albo czyjąś niepochlebną opinię, mam zrypany nastrój na najbliższe kilka godzin/dni. Pochwała na szczęście w moim przypadku działa odwrotnie. Odkrycie to żadne, bo u większości z nas tak to wygląda. Taką szamotaninę emocjonalną obserwuje u siebie od kilku miesięcy. Oczywiście była ona ze mną od zawsze, ale kto by tam na nią zwrócił uwagę jeszcze kilka lat temu. 

Dziś zwracam na nią uwagę i coraz więcej centymetrów mnie nie ma na nią zgody. 

Dlaczego mam mieć kiepski dzień tylko dlatego, że ktoś, coś powiedział? 

Dlaczego mam się poczuć sama ze sobą dobrze tylko dlatego, że ktoś, coś powiedział? 

NIE! 
Bunt! 
Basta! 

Nie mam recepty na ten emocjonalny rollercoaster. Zaczynam od zera, a krokiem pierwszym będzie obserwacja i nic poza nią.