Czas wrócić do miejskiej rzeczywistości.
Pierwsze dni od powrotu z gór to dla mnie mordęga. Ciągłe poczucie, że nie wyrabiam się ze wszystkim (chociaż nic kompletnie nie mam do zrobienia), bieganina, szarpanina i pośpiech. Myśli wracają na szlaki, dusza siedzi w schronisku i tylko ciało jakby zmuszone do zejścia na ziemię.
Tak, postanowione! We wrześniu znowu jadę na 3-4 dni. Najlepiej sama, z ciężkim plecakiem, śpiworem i suchym jedzeniem marnie zastępującym mi ciepłe, miejskie posiłki.
Jest w tym coś nienormalnego, żeby jechać 8 h w jedną stronę, chodzić 3 dni, taszczyć ze sobą ciężki plecak, codziennie rano jeść owsiankę, na szlaku inne zimne pyszności, by znowu wpakować swoje ciało na kolejne 8 h do nie zawsze wygodnego i ogrzewanego busa.
Przesympatyczne dziewczyny spotkane w Czorsztynie stwierdziły:
"Wow! Ty naprawdę musisz kochać góry!"
Co równie dobrze mogłoby brzmieć:
"Wow! Ty naprawdę jesteś walnięta!"
Tak, jestem i dobrze mi z tym coraz bardziej, więc wracam do miejskiej rzeczywistości na jakieś 2-3 tygodnie, by potem móc w pełni sił znowu wyruszyć na 3 dniowy szlak i spędzić 16 h swojego życia w busie.
Hmmm.... nie będzie oczywiście zaskoczeniem, jeśli napiszę, że post miał być kompletnie o czymś innym. Moi najwierniejsi czytelnicy (pozdrawiam Cię Mamo, Tato!) zdążyli już zauważyć, iż poskramianie myśli i dyscyplina nie są moimi najmocniejszymi stronami. Cóż ja mogę na to poradzić. Mój blog, moja wolność, a o tym, co siedziało mi w głowie, ale wyjść nie dało rady z powodu gór, napiszę w następnym poście :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz