środa, 21 sierpnia 2013

"Myśli wracają na szlaki, dusza siedzi w schronisku i tylko ciało jakby zmuszone do zejścia na ziemię."

Czas wrócić do miejskiej rzeczywistości.

Pierwsze dni od powrotu z gór to dla mnie mordęga. Ciągłe poczucie, że nie wyrabiam się ze wszystkim (chociaż nic kompletnie nie mam do zrobienia), bieganina, szarpanina i pośpiech. Myśli wracają na szlaki, dusza siedzi w schronisku i tylko ciało jakby zmuszone do zejścia na ziemię. 

Tak, postanowione! We wrześniu znowu jadę na 3-4 dni. Najlepiej sama, z ciężkim plecakiem, śpiworem i suchym jedzeniem marnie zastępującym mi ciepłe, miejskie posiłki. 

Jest w tym coś nienormalnego, żeby jechać 8 h w jedną stronę, chodzić 3 dni, taszczyć ze sobą ciężki plecak, codziennie rano jeść owsiankę, na szlaku inne zimne pyszności, by znowu wpakować swoje ciało na kolejne 8 h do nie zawsze wygodnego i ogrzewanego busa. 

Przesympatyczne dziewczyny spotkane w Czorsztynie stwierdziły: 

"Wow! Ty naprawdę musisz kochać góry!"

Co równie dobrze mogłoby brzmieć: 

"Wow! Ty naprawdę jesteś walnięta!" 

Tak, jestem i dobrze mi z tym coraz bardziej, więc wracam do miejskiej rzeczywistości na jakieś 2-3 tygodnie, by potem móc w pełni sił znowu wyruszyć na 3 dniowy szlak i spędzić 16 h swojego życia w busie.



Hmmm.... nie będzie oczywiście zaskoczeniem, jeśli napiszę, że post miał być kompletnie o czymś innym. Moi najwierniejsi czytelnicy (pozdrawiam Cię Mamo, Tato!) zdążyli już zauważyć, iż poskramianie myśli i dyscyplina nie są moimi najmocniejszymi stronami. Cóż ja mogę na to poradzić. Mój blog, moja wolność, a o tym, co siedziało mi w głowie, ale wyjść nie dało rady z powodu gór, napiszę w następnym poście :) 


niedziela, 11 sierpnia 2013

Dziś zaliczyłam swój własny Everest... (10-08-2013)

Kraków, 10-08-2013

To, co dla jednych jest Gubałówką, 
dla innych jest Mount Everestem.


Dziś zaliczyłam swój własny Everest. 

W nocy lało, była burza - szanse na poranne wyjście w góry znikały z godziny na godzinę.

Godzina 6:00 - pada.

Godzina 6:30 - pada.

Godzina 7:00 - przestaje padać.

Stwierdzenie "zaczęło się przejaśniać" byłoby zbyt optymistyczne. W każdym razie nie padało, a chmury zaczęły podnosić się do góry i odsłaniać szczyty. 

Decyzja? Idę. Najwyżej cofnę się i zrezygnuję. 

Mój cel to Szpiglasowy Wierch - pierwszy w życiu szczyt z rejonu Tatr Wysokich. Ze zdobyciem samego szczytu nie było problemu (tylko trochę ciężko z plecakiem 8kg). Problemy zaczęły się przy zejściu z Przełęczy Szpiglasowej - pojawiły się łańcuchy. Nie byłoby pewnie w nich nic strasznego, gdyby nie to, że byłam sama (pierwszy raz w życiu w górach), przez mgłę nie było widać zbyt wiele, kamienie i łańcuchy były mokre, a moje nogi po 3 m schodzenia zaczęły się trząść w niekontrolowany sposób (i to bynajmniej nie z zimna). Im dłużej stałam w jednym miejscu i rozmyślałam nad swoim strachem, tym drgawki były silniejsze. Tak, bałam się i to bardzo. Nic mnie nigdy nie skonfrontowało mocniej z moim strachem, niż ten krótki odcinek łańcuchów. Z mojego punktu widzenia ciągnął się w nieskończoność, ale nauczył mnie więcej, niż wszystkie godziny terapii, grup rozwoju osobistego i treningów interpersonalnych (intra też) razem wzięte. Bycie na tu i teraz, a nie myślami 5 m do przodu to jedna z najcenniejszych i najtrudniejszych lekcji jaką otrzymałam. Ach, jak często chcę mieć zaplanowane następne 10 lat życia, a jak rzadko żyję tym, co się dzieje w danym momencie. Bycie ze swoim strachem, opiekowanie się nim, mówienie do siebie "dobrze ci idzie, tutaj masz następny stopień, dasz radę". Jeszcze nigdy nie czułam się tak blisko sama ze sobą. Nigdy nie sądziłam, że mogę być takim oparciem dla samej siebie.

Mój Mount Everest okazał się do pokonania dzięki odwadze i zaufaniu do siebie. Tak, to była jedna z najcenniejszych lekcji w życiu, jaką kiedykolwiek otrzymałam. 


niedziela, 4 sierpnia 2013

"Dziś czas na post poważny..."

Dziś czas na post poważny, bez poczucia humoru, dowcipu i uśmiechu. Tak, wiem! Zaraz się zrobi grobowa cisza i przy piątym zdaniu nikt nie będzie chciał tego czytać, dlatego tym razem będzie krótko. Obiecuję :-)

Od kilku dni chodzi za mną refleksja dotycząca szeroko pojętych pochwał, ocen, opinii czy krytyki. Odkryłam coś, co odkrywcze nie jest, że słysząc krytykę albo czyjąś niepochlebną opinię, mam zrypany nastrój na najbliższe kilka godzin/dni. Pochwała na szczęście w moim przypadku działa odwrotnie. Odkrycie to żadne, bo u większości z nas tak to wygląda. Taką szamotaninę emocjonalną obserwuje u siebie od kilku miesięcy. Oczywiście była ona ze mną od zawsze, ale kto by tam na nią zwrócił uwagę jeszcze kilka lat temu. 

Dziś zwracam na nią uwagę i coraz więcej centymetrów mnie nie ma na nią zgody. 

Dlaczego mam mieć kiepski dzień tylko dlatego, że ktoś, coś powiedział? 

Dlaczego mam się poczuć sama ze sobą dobrze tylko dlatego, że ktoś, coś powiedział? 

NIE! 
Bunt! 
Basta! 

Nie mam recepty na ten emocjonalny rollercoaster. Zaczynam od zera, a krokiem pierwszym będzie obserwacja i nic poza nią. 


środa, 31 lipca 2013

"To piękna chwila siąść przed czystą kartką..."

"To piękna chwila siąść przed czystą kartką..."


To piękna chwila siąść przed czystą e-kartką i czuć każdym milimetrem swojego ciała coś, czego opisać nie potrafię. Siąść przed czystą kartką z milionami myśli w głowie i przelewać je, przelewać, przelewać na papier. To jest coś, czego nie jestem w stanie do niczego porównać. Jak to dobrze, że przyszedł taki dzień w moim życiu, kiedy pomyślałam sobie: "tak, wypracowania to pisałam niezłe" i zaczęłam pisać. Już nie na zadany temat, nie na ocenę, nie na zaliczenie, bez (obowiązkowo!) obszernej bibliografii i cholernych przypisów. Kiedy siadam nad czystą kartką, a w głowie mam delikatny rys tego, co chcę napisać, nigdy nie wiem, do czego zaprowadzi mnie pierwsze słowo. I kończąc ten patetyczno-wzniosły wywód już wiem, że miałam pisać kompletnie co innego, niż piszę ;-) Miałam pisać kolejną recenzję, kolejnej wakacyjnej lektury, którą sprezentowała mi mama (ukłony dla niej za dobry wybór!)

Coś mnie podejrzanie ostatnio ciągnie do recenzji. Nie ma to jak wyrażać swoją jedynie słuszną opinię i pławić się w rozkoszy słów, którym samemu własnymi zwojami mózgowymi nadało się odpowiedni kształt i barwę.  

W poprzednim akapicie miałam rozpocząć recenzję, a moja własna osoba tradycyjnie okazała się znacznie ciekawsza. I tutaj aż się prosi o kolejny cytat Autora recenzowanej dziś książki. Tych kilka zdań wystarczyło mi do tego, żeby stwierdzić, że absolutnie to jest jakieś dziwne zrządzenie losu, że ja i Pan Maciej jeszcze się nie spotkaliśmy, bo wielkości naszego samouwielbienia mamy na podobnym poziomie. 


"Moja serdeczna przyjaciółka Ewa obdarowała mnie ostatnio wspaniałym komplementem, mówiąc, że uwielbia czytać moje felietony. Nie po raz pierwszy poczułem, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Otóż tak się składa, że ja też uwielbiam je czytać." 


I tym dowcipnym i filuternym fragmentem wreszcie po jakiś 300 słowach samozachwytu, chciałabym rzec, iż dawno przy żadnej książce (albo przy żadnym mężczyźnie mówiącym poprzez książkę) nie śmiałam się tak bardzo. A że większość książek czytam w autobusach, tylko czekałam, aż ktoś podejdzie i spyta, jaką to ja śmieszną książkę czytam. Nikt nie podszedł. Pewnie dla większości wydałam się częstym bywalcem pewnego rodzaju oddziałów szpitalnych narodowego funduszu zdrowia.

Książkę absolutnie polecam! Delikatny humor, pomieszany z nutą ironii, to znakomita rozrywka na wakacyjne popołudnia (wow! co za obrzydliwie recenzyjne zdanie). Są takie książki i tacy autorzy, których chciałoby się spotkać w kawiarni, wypić z nimi dobrą herbatę i rozmawiać, rozmawiać i rozmawiać. Pan Młody Stuhr niewątpliwie do nich należy (zajmuje drugie miejsce za Januszem Leonem Wiśniewskim). Co czeka czytelnika na tych 221 stronach? 41 felietonów, ładnych, zgrabnych i powabnych. Ach, jaka to cudowna forma wymagająca od Autora wnikliwej a czasem kąśliwej obserwacji świata, umiejętności wyciągania wniosków, a wszystko w niej podane z nutą inteligentnego poczucia humoru (czy to nie forma stworzona właśnie dla mnie?). A na deser komedia romantyczna „Utytłani miłością”. Tak, tak, Pan Maciej zaszalał i napisał komedię romantyczną, ale przestrzegam znawców i fanów tego arcy wzniosłego gatunku! Nic z niej nie zrozumiecie.

I tu już warto by zakończyć mój wywód, z którego wyszło coś na kształt postowo-recenzjo-felietonowego zlepka nieuczesanych myśli, gdyż zdecydowanie ostatnio mam niepohamowaną potrzebę pisania zbyt długich postów i artykułów. Nie mam jeszcze pojęcia, co z tym zrobię, ale to staje się silniejsze ode mnie. Siadam, zakładam, że ma być krótko, zwięźle i wychodzi z tego jedna wielka dupa! 


sobota, 27 lipca 2013

"... coś mi zgrzyta, jak piach w zębach po zjedzonej, nieumytej truskawce..."

Przeczytałam drugą część! Od deski do deski w tempie jak na mnie ekspresowym (jak to dobrze mieć daleko do pracy! na marginesie, ciekawe, czy zimą też będę takiego zdania ;)

"Księga Kodów Podświadomości" to druga część z serii "W dżungli podświadomości". Pierwsza część powaliła mnie, strzeliła dwa razy po pysku i dała energię do działania i naprawdę tyle, ile się teraz dzieje w moim życiu, tylko ja wiem i nienadążający za tym przyjaciele :-) No i to poczucie odpowiedzialności za swoje życie - bezcenne!


II częścią byłam zachwycona przez pierwsze 150-200 stron. Konkretnie, na temat, prostym językiem o tym, co (a raczej kto!) siedzi w naszej głowie. Pani Beata nazwała ich Agentami Podświadomości (nie przypadła mi ta nazwa do gustu), którzy kombinują, manipulują i kręcą nami samymi, żebyśmy chwycili za kolejne piwo, ciastko, polenili się i poszli na obiad do McDonalda. I ja się z tym wszystkim zgadzam w 100% i nawet z tym, że jak większość z nas jestem w tzw. Klubie 99%, który takowych Agentów ma i jest zbiorem osób pełnych złych nawyków. Ok, ale od lat dzielnie nad tym pracuję, żeby trafić do Klubu 1% (nazwy też nie są moją bajką).

Ale jest w tej książce coś zbyt mocno konfrontującego czytelnika, co mi zaczęło przeszkadzać w odbiorze tego, co pisze Autorka. Tak, tak, ona pewnie stwierdzi, że Agenci Podświadomości działają... a ja stwierdzę, że ludzki umysł i człowiek sam w sobie potrzebuje tygodni, miesięcy i lat, żeby zmienić chociażby jedną rzecz w sobie i naprawdę rzadko się to dzieje pod wpływem jednej książki. Mnie jako Czytelnikowi brakuje zwykłego, ludzkiego przyzwolenia na moje tempo do zmiany, bo każdy z nas ma je inne i każdy ma prawo zmieniać się tak długo, ile czasu na to potrzebuje. Nie piszę tego, jako "ą ę" mgr psychologii, ale jako osoba, która obserwuje zmiany u siebie i widzę dokładnie, jak złożony i długotrwały jest to proces. Oczywiście opcja, że jestem mało pojętna i lenię się też wchodzi w grę ;-)

W każdym razie po przeczytaniu książki coś mi zgrzyta, jak piach w zębach po zjedzonej, nieumytej truskawce. Chociaż w sumie taka wersja truskawki kojarzy mi się z dzieciństwem i wakacjami spędzanymi co roku u babci na wsi... więc może tak ma być, że dopiero trawię tę książkę... chociaż momentami miałam wrażenie na siłę powtarzania tych samych fraz, zdań i mądrości - nie przemawiało to do mnie. 

Jest jeszcze coś, co mnie mega wkurzało... multum błędów w zdaniach (typu niepotrzebne "się" albo jego brak na co trzeciej stronie) tak, jakby komuś wyjątkowo zależało na szybkim wydaniu książki.... no zgrzyta mi to okrutnie z ideą książki, w której ktoś pisze (chyba w I części) o samodyscyplinie, wyrabianiu się z terminami itp. klimatach, a tu taki klops ;-)