Gotuję kompot z rabarbaru za kompotem. Piekę ciasto z owocami za ciastem, a że na samym cieście i kompocie wyżyć nie sposób (znaczy się sposób, ale co najwyżej na dodatkowe, zbędne kilogramy), zaczęłam gotować. Szło mi kiepsko. Statystycznie co trzecia potrawa lądowała w koszu. Mam nieznośną tendencję do przesadzania z przyprawami. Generalnie ja po prostu kompletnie nie znam się na nich, a to one są głównym powodem lądowania potraw tam, gdzie jedzenie absolutnie lądować nie powinno (ale kto przesadził z kurkumą, ten wie, że kurkumowej potrawy nie da się już uratować, żeby nie wiem, co do niej dodawać). Oczywiście najprościej teraz uczynić przyprawy winnymi. Jak to cudnie by chroniło moje ego! Ale chronić nie będzie, bo dziś (oby nie tylko dziś) mam odwagę stanąć twarzą w twarz z samą sobą i stwierdzić, iż winę za schrzanione potrawy według ekspertyz uczonych, badaczy i wszystkich świętych ponosi tylko i wyłącznie właścicielka bloga przez swój brak wyobraźni, smaku i pokory, gdyż ów blogerka (świadoma swoich praw i obowiązków) bierze się pierwszy raz za potrawę nie trzymając się przepisu, a potem dziwi się, że jej coś nie wychodzi. W poprzednią środę zaliczyłam nawet focha. Obraziłam się na gotowanie i stwierdziłam, że już nigdy nie wejdę do kuchni ;-)
Pokora, pokorunia, pokoreczka!
Dopadasz mnie Małpo nawet w kuchni :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz