Pierwszy dzień w nowej pracy.
Już mam co najmniej 5 argumentów, dla których praca w szkole, to nie dla mnie.
Moja hierarchia wartości ostatnio przestawia się co 2 tygodnie i tym razem głównym argumentem przyjęcia tej, a nie innej pracy jest zwiększająca się szansa na dostanie kredytu na mieszkanie.
Tak, dorosłość zapukała w moje nastoletnie progi.
Szalonym by było szukać potwierdzenia tej decyzji na warszawskich ulicach, ale że spotkanie jakie miałam po wyjściu ze szkoły było absolutnie wyjątkowe, a więc potraktowałam je jako znak. Dobry znak.
Uwaga! Będę teraz usiłowała opisać ów spotkanie w formie opowiadania;
za ewentualne straty moralne nie odpowiadam;
czytelnik czyta na własną odpowiedzialność.
Jest piątek 30 sierpnia. Słońce świeci, ptaszki ćwierkają bla bla bla. Wychodzę ze szkoły z poznaną na radzie pedagogicznej nauczycielką religii. Też będzie nowa w tej szkole. Miła, niebelferska pogawędka. Żegnamy się z nadzieją na przetrwanie najbliższego roku szkolnego. W związku z trudami ostatnich dni i niesamowitą gonitwą (zwłaszcza różnych ważnych decyzji) postanawiam wpaść do pobliskiej piekarni w celu nabycia czegoś grzesznego. Mój wybór pada na ciepłą ciabatkę z serem i pieczarkami i słodziusieńką bułkę z budyniem i kruszonką (ach, jak przyjemnie jest grzeszyć!). Przede mną w kolejce stoi starsza pani. Słyszę wymianę zdań:
- Dobrze pani wygląda - stwierdza sprzedawczyni.
- A co pani mówi - odpowiada zawstydzona staruszka - powstańcem jestem - dodaje z dumą.
- Ale wie pani, można mieć ileś tam lat i dobrze wyglądać na swoje lata.
- Wie pani, ja dziś tylko pomalowałam usta, nic więcej nie zrobiłam - z uśmiechem i zawstydzoną radością w głosie odpowiada... i nagle odwraca twarz w moją stronę.
- A do tego ma pani niesamowity uśmiech! - wyrywa mi się.
To były setne sekundy, kiedy wiedziałam już, że pod urokliwymi zmarszczkami kryje się coś więcej... kryła się tam piękna dusza. Są takie osoby, u których to widać od razu. Nota bene pierwszy raz w życiu wzruszyłam się mówiąc komuś komplement... i tak od słowa do słowa, od zdania do zdania.
- Ja panią już widziałam kiedyś, w tej piekarni.
- Możliwe, pracuję w pobliskim gimnazjum - odpowiadam, chociaż jestem na 100% pewna, że spotkać to się mogłyśmy, ale co najwyżej w poprzednim wcieleniu (co jest absolutnie niewykluczone), bo w tej konkretnej piekarni byłam pierwszy raz w życiu.
- Tak? A kim pani jest z zawodu?
- Psychologiem.
- Naprawdę?! A ja jestem pedagogiem.
- Trafił swój na swego - odpowiadam jakbym rozmawiała z rówieśnicą.
Wymieniłyśmy jeszcze kilka zdań i pożegnałyśmy się uściskiem dłoni.
Właściwie... trudno słowami oddać poczucie wyjątkowości chwili, którą spędziłam z tą panią. Najbardziej widziałam to po dłoniach. Niczego bardziej nie pragnęły, jak uściskać jej dłoń. Ramiona też miały swoje pragnienia, przytulenia się najmocniej jak się da. To było niesamowite. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego do nikogo. A może czułam, ale mówiłam sama sobie, że tak nie wypada.
Ach, siły większe ode mnie sprawcie proszę, żeby to nie było nasze ostatnie spotkanie (mam nieodparte wrażenie, że nie było ono też pierwszym).
Piękno duszy po prostu widać. Opisać to słowami, to jak podać komuś niedosoloną potrawę.
Dlatego powstrzymam się. Przemilczę. Poczuję jeszcze raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz