Jak to jest z moim językiem angielskim?
Ano u mnie z nim jest tak, że tworzymy związek na zasadzie separacji.
Nie kochamy się za bardzo, ale jeszcze do sądu z tym nie idziemy.
Dodatkową trudność stanowi akcent... który dosłownie (bardzo motyla noga!) każdy ma tutaj inny.
Szczerze kocham tych ze Stanów i (uwaga!) Wielkiej Brytanii - wszystko rozumiem, co do mnie mówią.
Ale ten irlandzki i każdy inny potok słyszę jako jeden dłuuuuuugi nic mi nie mówiący wyraz.
Oh God, znowu to samo! Jak w mojej Australii!!
Miesiąc, motyla noga, miesiąc zajęło mi rozumienie australijskiego bełkotu, bo to, co oni robią z językiem trudno nazwać inaczej.
Irlandczycy niby nie bełkoczą, ale jest coś w ich angielskim tak płynnego, że trudno mi wyłapać pojedyncze słowo.
Dobrze, że istnieje mowa ciała, czytanie z ruchu warg i inne mantry, bo inaczej ciągle musiałabym mówić, że ja nic nie rozumiem i że proszę wolniej.
I tutaj warto by zaznaczyć, jak idiotyczny jest nasz polski system nauczania języków!
Generalnie i tak wszystkiego muszę uczyć się od nowa, a tego, co najważniejsze, czyli rozumienia tego, co do mnie mówią praktycznie od zera... jak niemowlę!
Jest w tym coś niezwykle frustrującego, bo jednego dnia idzie mi ekstra, innego do kitu, ale przerabiałam to i w Australii, i w poprzednim związku, więc wiem, jak to smakuje od środka.
I że trzeba wziąć trzy głębokie wdechy, i po męczącym dla głowy dniu nie czytać już niczego po angielsku tylko wziąć prysznic, zrobić przedziałek i iść grzecznie nyny... jak niemowlę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz