Przychodzi taki moment w życiu człowieka, że zdaje on sobie w końcu sprawę, że wszystko, co mu się przytrafia, jest rodzajem lekcji.
Przeważnie lekcje te do łatwych nie należą... ale ten sam wyedukowany życiowo człowiek wie, że jeśli nie odrobi ich natychmiast, będą wracały do niego tak długo, aż ów człowiek to w końcu zrozumie.
Stojąc przy irlandzkim, masażowym stole bardzo szybko spotkałam się z nienawiścią.
Pierwsza z nich przyszła do mnie, kiedy uczono mnie masaży gorącymi kamieniami, bo jak u licha dać szacunek i miłość klientowi, kiedy szczerze nieznosi się narzędzi pracy, bo temperatury trzeba pilnować, bo nie można ich za głośno wyjmować z maszyny, bo mogą poparzyć... (chętnie bym siarczyście przeklnęła, ale nie mogę! mama to przeczyta!).
W każdym razie więcej zawracania głowy z tymi kamolami niż masażu...
Ale ta kamienna nienawiść i tak była małym pikusiem wśród innych nienawiści...
Nie wiem skąd, nie wiem jak, ale Brytyjczyków wyczuwam po kilki minutach masażu.
Na szczęście nie jest ich tutaj zbyt wielu, ale jednak są... i oni są moją najtrudniejszą lekcją.
Z Australii przywiozłam wiele cudownych rzeczy... ale też do mojego plecaka zabrałam Aborygeńską nienawiść do nich i absolutny przymus opowiadania każdemu o tzw. Stolen Generation i cierpieniu, i krwi, która jest na brytyjskch rękach... a jest jej naprawdę bardzo dużo.
I to wszystko przyszło do mnie w moim gabinecie nr 4... położył się on, skomentował, że to nietypowe, że ktoś masuje na boso (serio?! poza Europę sobie wyjedź... Brytyjczyku) i już czułam, z kim mam do czynienia... z resztą widać to również było przy podnoszeniu nóg czy rąk - pełna kontrola ruchu, zero poddania się....
I wiecie, kiedy najmocniej poczułam moją aborygeńską nienawiść?
Kiedy w mojej głowie pojawiały się myśli: "a może by tak zmienić ułożenie przedramienia i ostro wjechać mu w udo... tak z łokcia".
Niby śmiesznie się to wszystko opisuje, ale szczerze wierzę w to, że klient wcześniej czy później, tym czy innym kanałem poczuje Twoją nienawiść... zwłaszcza, że moc tej emocji sięga bram piekieł.
I wtedy przypomniałam sobie książkę z wykładami Daljlamy. Buddyzm to nie moja bajka, ale Lamę niezwykle cenię i szanuję, i to co mówi jest dla mnie święte i niezwykle mądre.
Dalajlama pisał o swojej nauce szacunku i miłości do Chińczyków, a ze względu na Tybet, ma prawo szczerze ich nienawidzieć. Jednak nie nienawidzi... szanuje i życzy im jak najlepiej.
I wtedy pomyślałam sobie (nie)skromnie, że skoro Dalajlama dał radę, to ja również sobie z tym poradzę.
I staram się z całych sił odganiać myśli o łokciu (dzięki Bogowie i Boginie, że ja je w ogóle dostrzegam!) i na nic nie mówiący mi grymas na twarzy (oni naprawdę mają twarze nieokazujące emocji!) odpowiadać miłością... choć trudne to niesłychanie.
I to moja irlandzka lekcja numer jeden!
Dobrze ją odkryć stojąc trzeci dzień przy stole (szkoleń i dnia wolnego nie liczę).
Będzie to niezwykle pouczające i wymagające niezwykłych pokładów hawajskiego Aloha... dobrze, że codziennie tańczę fregatę. Dzięki niej wiem, że dam radę!
A dleczego?
A dlatego, że nigdzie i nikt nigdy nie nauczył mnie o (bezwarunkowej!) miłości do drugiego człowieka tyle, co moi Lomisiowi nauczyciele oraz Lomisiowi znajomi z kursów.
Dzięki Wam wiem, że dam radę, bo nienawiść ta nie jest moją nienawiścią. Zabrałam ją ze sobą w plecaku... tak jak wielu Polaków zabiera z domów nienawiść i uprzedzenia do tych czy innych grup... nie ich nienawiść, ale dzielnie ją przenoszą z pokolenia na pokolenie, bo po co ją weryfikować. Po co sprawdzać i cokolwiek z nią robić...
Moja aborygeńska nienawiść przyjechała aż nad Ocean Atlantycki... i tu ją Małpę utopię, i tu ją zostawię, bo wiem, że jej już więcej nie potrzebuję.
Taki mam plan!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz