Przychodzi taki moment, że gdzie byś nie był i jak dobrze nie czuł byś się ze sobą, dopadnie Cię ona... samotność.
Niby otaczają Cię życzliwi ludzie, ale jednak przychodzi dzień, w którym doskonale rozumiesz, co to znaczy "być samotnym w tłumie".
Przypomina mi się moja Australia.
Dokładnie po miesiącu podróży, po tych wszystkich zachwytach, moja komórka zaczęła wariować, mój angielski jakby się cofnął, a samotność wprost rozdzierała moje serce na pół.
Wtedy wstałam o 5:30, ubrałam adidasy i poszłam pobiegać wzdłuż oceanu.
Jest to jakaś myśl... wstać rano, zrobić przedziałek i pójść pobiegać!
Minus jest tylko taki, że prędzej mnie tu wiatr przeleci, aniżeli poranne słońce ogrzeje.
Co by nie mówić o Australii złego, pogodę ma wyśmienitą i poranny trening przed 6 to właściwie jedyne rozsądne rozwiązanie, jeśli nie chce się biegać w trzydziestostopniowym upale.
Tutaj, w Irlandii poczekałabym do godziny 12-13, bo dopiero wtedy temperatura jest na tyle optymalna (dla mnie!), żeby pocić się w trakcie biegania.
I tak od samotności doszliśmy do biegania... ale ci, którzy biegają sami, wiedzą, z jaką dopiero wtedy samotnością człowiek musi się zmierzyć.
Samotność biegacza, samotność poszukiwacza.
Chcesz szukać swojego miejsca na ziemi?
Bez spotkania z nią, nie znajdziesz go nigdy.
O moja Samotności, dobrze, że jesteś!
P.S. Irlandzka pogoda zwariowała! Od kilku dni jest tak ciepło, że poranne bieganie o 7 miałoby ogromny sens!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz