Doleciałam szczęśliwie do... Warszawy!
Tak, jestem już w Warszawie, chociaż miałam tu dopiero dotrzeć w sobotę.
W Szanghaju uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem wyczerpana podróżą i jak bardzo marzę o powrocie do domu, wykąpaniu się i zjedzeniu czegoś ze swojej lodówki.... więc kupiłam na lotnisku we Frankfurcie pierwszy lepszy bilet do Warszawy płacąc za niego niemałe pieniądze... ale cóż, pewnie taką samą kwotę wydałabym na pobyt i dotarcie do Pragi... robiąc szybką kalkulację w głowie stwierdziłam, że wolę być szybciej w domu!
Jestem już w Warszawie, piszę ze swojego komputerka, mam wreszcie polskie znaki i padam na pyszczek... nigdy, przenigdy nie byłam tak zmęczona jak dzisiaj... i pomyśleć, że od razu po przylocie do Sydney (po 33h spędzonych w podróży) pobiegłam do centrum zwiedzać i spacerować... a teraz ledwo trafiam paluszkami w klawiaturę.
Cieszę się, że wróciłam wcześniej. I tak nie miałabym siły ani ochoty na Pragę... szczerze wątpię, żeby przebiła mój niedzielny pobyt w Royal National Park i pływanie w ocenie Poza tym mam więcej czasu, żeby nacieszyć się moim "małym" mieszkankiem (w Australii głównie mieszkałam w dużych domach! tam małe mieszkanka chyba nie istnieją), rodzicami i kochanymi Szczurami :)
Poza tym przeżyłam nie lada szok widząc na lotnisku śnieg... gdzie są te upały australijskie, ach gdzie, bo ja ciągle mam czerwoną skórę na plecach od niedzielnego byczenia się na plaży :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz