Moja najlepsza relacja to ta, którą mam z samą sobą.
Jestem swoim najlepszym przyjacielem.
Przyjaciele przychodzą i odchodzą,
ale ja jestem zawsze tutaj dla siebie.
Wspieram siebie i czuję się dobrze.
Louise Hay
Czy to się komuś podoba, czy nie, relacja z samym sobą to podstawa.
Podstawa wszystkiego.
Bo o ile ludzie, którymi się otaczamy raz są, raz ich nie ma i to nie dlatego, że są niewdzięczni, ale dlatego że każdy ma swoje życie, to moja (nie)skromna osoba jest przy mnie zawsze.
24 na dobę...
... czy mi się to podoba, czy nie...
A że z reguły nikt nas nie uczy, jak się zakumplować z samym sobą, więc mamy problem.
Problem ogromny dlatego, że choćby otoczyć się gromadą życzliwych osób i mięć w nich wsparcie, oparcie i cholera wie, jeszcze co, to w najważniejszych momentach życia i tak jest się samotnym.
Tak, jestem świadoma tego, co napisałam.
Mam wokół siebie wiele znakomitych i życzliwych mi osób.
Moja praca pozwala mi na spotykanie następnych i następnych, i następnych życzliwiaków, więc w sytuacji kryzysu mój dylemat brzmi, do kogo najpierw napisać.
I tu się zaczyna kłopot.
I żeby nie było, że nie doceniam przyjaźni, przyjaciół czy znajomych. Nie, absolutnie nie o to mi chodzi. Mam dużo wdzięczności w sobie za ludzi, których spotykam.
Natomiast w przypływie cudzych, choć zapewne życzliwych rad... pojawiły się we mnie liczne refleksje.
Rady... taaa, fajnie jest dostawać jakieś rady... natomiast problem z nimi jest taki, że można się na nich solidnie przejechać.
Dlaczego?
Bo nikt, absolutnie nikt (uwaga, metafora będzie!) nie nosi Twoich butów, Twoich ubrań, nie sypia w Twojej pościeli, ani tym bardziej nie je tego samego, co Ty... więc jak u licha ktokolwiek ma wiedzieć, co jest dla Ciebie dobre?!
Kolejna sprawa jest taka, że często pod radami kryją się czyjeś lęki, przekonania (najczęściej fałszywe) i poczucie omnipotencji. Po co mi rada dotycząca mężczyzn od kogoś, kto uważa, że facetowi wystarczą w życiu dwie rzeczy: "dać żreć i dać dupy" (tekst autentyczny z babskiego spotkania!). Nie, moi drodzy Panowie, nie podpiszę się pod tym żadną ze swoich kończyn, ale o tym dlaczego nie, innym razem.
Ponad to nawet jak już zbiorę zestaw rad, najczęściej kompletnie różnych, to zostaję ze wszystkim i tak sama. Bo nikt za mnie decyzji nie podejmie, bo nikt za mnie telefonu nie wykona, bo nikt za mnie nie wypowie słów, które wypowiedzieć bym chciała.
I cała ta pula nawet najprawdziwszej życzliwości legnie w gruzach mojej wewnętrznej samotności.
Trochę zajechało depresją, ale jest w tej depresji nuta optymizmu.
A nawet dwie nuty, bo jakby dobrze ogarnąć przyjaźń z samą sobą, odkopać przez lata zakopywaną intuicję, zaufać sobie i pozwolić sobie na kolejne lekcje (słowa "błąd" z zasady nie używam), to ta samotność staje się do ogarnięcia... ale jest jak zawsze jedno "ALE"... nikt Ci tej przyjaźni nie załatwi. Nie kupisz jej, nie dostaniesz od nikogo.
To rodzaj przyjaźni na całe życie i sporą część życia trzeba spędzić, żeby na nią zapracować.
Czy warto?
Co to w ogóle za pytanie...
Oczywiście, że warto.
Warto najbardziej na świecie, bo gdy inni Cię opuszczą lub TY opuścisz ich, Twój Wewnętrzny Przyjaciel zostanie z Tobą na zawsze i choćbyś nie wiem, jak długo błądził, nigdy nie będziesz sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz