środa, 31 lipca 2013

"To piękna chwila siąść przed czystą kartką..."

"To piękna chwila siąść przed czystą kartką..."


To piękna chwila siąść przed czystą e-kartką i czuć każdym milimetrem swojego ciała coś, czego opisać nie potrafię. Siąść przed czystą kartką z milionami myśli w głowie i przelewać je, przelewać, przelewać na papier. To jest coś, czego nie jestem w stanie do niczego porównać. Jak to dobrze, że przyszedł taki dzień w moim życiu, kiedy pomyślałam sobie: "tak, wypracowania to pisałam niezłe" i zaczęłam pisać. Już nie na zadany temat, nie na ocenę, nie na zaliczenie, bez (obowiązkowo!) obszernej bibliografii i cholernych przypisów. Kiedy siadam nad czystą kartką, a w głowie mam delikatny rys tego, co chcę napisać, nigdy nie wiem, do czego zaprowadzi mnie pierwsze słowo. I kończąc ten patetyczno-wzniosły wywód już wiem, że miałam pisać kompletnie co innego, niż piszę ;-) Miałam pisać kolejną recenzję, kolejnej wakacyjnej lektury, którą sprezentowała mi mama (ukłony dla niej za dobry wybór!)

Coś mnie podejrzanie ostatnio ciągnie do recenzji. Nie ma to jak wyrażać swoją jedynie słuszną opinię i pławić się w rozkoszy słów, którym samemu własnymi zwojami mózgowymi nadało się odpowiedni kształt i barwę.  

W poprzednim akapicie miałam rozpocząć recenzję, a moja własna osoba tradycyjnie okazała się znacznie ciekawsza. I tutaj aż się prosi o kolejny cytat Autora recenzowanej dziś książki. Tych kilka zdań wystarczyło mi do tego, żeby stwierdzić, że absolutnie to jest jakieś dziwne zrządzenie losu, że ja i Pan Maciej jeszcze się nie spotkaliśmy, bo wielkości naszego samouwielbienia mamy na podobnym poziomie. 


"Moja serdeczna przyjaciółka Ewa obdarowała mnie ostatnio wspaniałym komplementem, mówiąc, że uwielbia czytać moje felietony. Nie po raz pierwszy poczułem, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Otóż tak się składa, że ja też uwielbiam je czytać." 


I tym dowcipnym i filuternym fragmentem wreszcie po jakiś 300 słowach samozachwytu, chciałabym rzec, iż dawno przy żadnej książce (albo przy żadnym mężczyźnie mówiącym poprzez książkę) nie śmiałam się tak bardzo. A że większość książek czytam w autobusach, tylko czekałam, aż ktoś podejdzie i spyta, jaką to ja śmieszną książkę czytam. Nikt nie podszedł. Pewnie dla większości wydałam się częstym bywalcem pewnego rodzaju oddziałów szpitalnych narodowego funduszu zdrowia.

Książkę absolutnie polecam! Delikatny humor, pomieszany z nutą ironii, to znakomita rozrywka na wakacyjne popołudnia (wow! co za obrzydliwie recenzyjne zdanie). Są takie książki i tacy autorzy, których chciałoby się spotkać w kawiarni, wypić z nimi dobrą herbatę i rozmawiać, rozmawiać i rozmawiać. Pan Młody Stuhr niewątpliwie do nich należy (zajmuje drugie miejsce za Januszem Leonem Wiśniewskim). Co czeka czytelnika na tych 221 stronach? 41 felietonów, ładnych, zgrabnych i powabnych. Ach, jaka to cudowna forma wymagająca od Autora wnikliwej a czasem kąśliwej obserwacji świata, umiejętności wyciągania wniosków, a wszystko w niej podane z nutą inteligentnego poczucia humoru (czy to nie forma stworzona właśnie dla mnie?). A na deser komedia romantyczna „Utytłani miłością”. Tak, tak, Pan Maciej zaszalał i napisał komedię romantyczną, ale przestrzegam znawców i fanów tego arcy wzniosłego gatunku! Nic z niej nie zrozumiecie.

I tu już warto by zakończyć mój wywód, z którego wyszło coś na kształt postowo-recenzjo-felietonowego zlepka nieuczesanych myśli, gdyż zdecydowanie ostatnio mam niepohamowaną potrzebę pisania zbyt długich postów i artykułów. Nie mam jeszcze pojęcia, co z tym zrobię, ale to staje się silniejsze ode mnie. Siadam, zakładam, że ma być krótko, zwięźle i wychodzi z tego jedna wielka dupa! 


sobota, 27 lipca 2013

"... coś mi zgrzyta, jak piach w zębach po zjedzonej, nieumytej truskawce..."

Przeczytałam drugą część! Od deski do deski w tempie jak na mnie ekspresowym (jak to dobrze mieć daleko do pracy! na marginesie, ciekawe, czy zimą też będę takiego zdania ;)

"Księga Kodów Podświadomości" to druga część z serii "W dżungli podświadomości". Pierwsza część powaliła mnie, strzeliła dwa razy po pysku i dała energię do działania i naprawdę tyle, ile się teraz dzieje w moim życiu, tylko ja wiem i nienadążający za tym przyjaciele :-) No i to poczucie odpowiedzialności za swoje życie - bezcenne!


II częścią byłam zachwycona przez pierwsze 150-200 stron. Konkretnie, na temat, prostym językiem o tym, co (a raczej kto!) siedzi w naszej głowie. Pani Beata nazwała ich Agentami Podświadomości (nie przypadła mi ta nazwa do gustu), którzy kombinują, manipulują i kręcą nami samymi, żebyśmy chwycili za kolejne piwo, ciastko, polenili się i poszli na obiad do McDonalda. I ja się z tym wszystkim zgadzam w 100% i nawet z tym, że jak większość z nas jestem w tzw. Klubie 99%, który takowych Agentów ma i jest zbiorem osób pełnych złych nawyków. Ok, ale od lat dzielnie nad tym pracuję, żeby trafić do Klubu 1% (nazwy też nie są moją bajką).

Ale jest w tej książce coś zbyt mocno konfrontującego czytelnika, co mi zaczęło przeszkadzać w odbiorze tego, co pisze Autorka. Tak, tak, ona pewnie stwierdzi, że Agenci Podświadomości działają... a ja stwierdzę, że ludzki umysł i człowiek sam w sobie potrzebuje tygodni, miesięcy i lat, żeby zmienić chociażby jedną rzecz w sobie i naprawdę rzadko się to dzieje pod wpływem jednej książki. Mnie jako Czytelnikowi brakuje zwykłego, ludzkiego przyzwolenia na moje tempo do zmiany, bo każdy z nas ma je inne i każdy ma prawo zmieniać się tak długo, ile czasu na to potrzebuje. Nie piszę tego, jako "ą ę" mgr psychologii, ale jako osoba, która obserwuje zmiany u siebie i widzę dokładnie, jak złożony i długotrwały jest to proces. Oczywiście opcja, że jestem mało pojętna i lenię się też wchodzi w grę ;-)

W każdym razie po przeczytaniu książki coś mi zgrzyta, jak piach w zębach po zjedzonej, nieumytej truskawce. Chociaż w sumie taka wersja truskawki kojarzy mi się z dzieciństwem i wakacjami spędzanymi co roku u babci na wsi... więc może tak ma być, że dopiero trawię tę książkę... chociaż momentami miałam wrażenie na siłę powtarzania tych samych fraz, zdań i mądrości - nie przemawiało to do mnie. 

Jest jeszcze coś, co mnie mega wkurzało... multum błędów w zdaniach (typu niepotrzebne "się" albo jego brak na co trzeciej stronie) tak, jakby komuś wyjątkowo zależało na szybkim wydaniu książki.... no zgrzyta mi to okrutnie z ideą książki, w której ktoś pisze (chyba w I części) o samodyscyplinie, wyrabianiu się z terminami itp. klimatach, a tu taki klops ;-) 

wtorek, 23 lipca 2013

"Bo ja nie lubię swojej pracy..." część II

Jeśli nie znosisz swojej pracy i jesteś pewien na 100%, że to, co robisz, nie ma najmniejszego sensu, to zadaj sobie kilka pytań. Część z nich banalna, część niełatwa. Ja je sobie zadałam, kiedy przyszedł do mnie kryzys i pojawiła się frustracja związana z wykonywanym zawodem :) Pomogły, otworzyły nowe drogi do działania, inne zamknęły, dały niezłego kopa :)

1) Czego najbardziej nie lubię w swojej pracy? Czego mi w niej brakuje?

Nazwij dokładnie punkt po punkcie rzeczy, które denerwują Cię w Twojej pracy.
Przykłady: współpracownicy, którzy nie dotrzymują terminów, pracodawca, który chcąc sprawdzic, jak pracuję, staje mi nad ramieniem i gapi sie w mój monitor, godziny pracy (za wcześnie zaczynam, za późno), praca nie jest dostosowana do mnie (np. osoba lubiąca pracę z ludźmi zamęczy się pracując w archiwum), stawki (satysfakcja finansowa też jest ważna) itd. Im dokładniej, tym lepiej :)

2) Co lubię w swojej pracy?

Nazwij dokładnie punkt po punkcie. Przykłady: kontakt z ludźmi / praca indywidualna, godziny pracy, praca mnie nie stresuje, dobra stawka itp. 

Te dwa przeciwstawne pytania pozwolą Ci na chwilę spojrzeć z boku na Twoją pracę. Ja się ostatnio złapałam na tym, że miałam dosyć swojej pracy i chciałam ją rzucić, przebranżowić się i robić kompletnie co innego. Kiedy emocje opadły zaczęłam analizę i okazało się, że wystarczy w niej zmienić 2-3 rzeczy, odkryć nową pasję, która mnie dodatkowo uskrzydla (pisanie!) i nagle to, co mnie tak wkurzało, czyli mój zawód, stało się na nowo przyjemne.

3) Co chciałbyś robić? Czym chciałbyś się zajmować?

Nie wymaga chyba komentarza :-) 

4) Jakie są twoje zasoby - umiejetności, cechy, które wykorzystujesz już w pracy albo które wykorzystwałeś w szkole?

Wszystkie zdania od:

- umiem...
- potrafię...
- jestem dobry w...
   - ludzie w pracy (ale nie tylko) cenią mnie za... 

Ja pasję do pisania "znalazłam" w przeszłości. Przypomniałam sobie, że zawsze lubiłam pisać i sprawiało mi to dużo przyjemności.

Jeśli szczerze odpowiesz sobie na powyższe pytania (pamiętaj, że nie ma limitu czasu na to; zastanawiaj się, ile potrzebujesz), to wyjść masz kilka (o ile nie kilkanaście):

-> nie zmieniam pracy ALE zmieniam w niej to, co mogę (np. zmieniam grafik albo rozmawiam z innymi o terminowości zadań)

-> nie zmieniam pracy ALE szukam nowej (bezpieczne wyjście zważywszy na rynek, jaki teraz mamy :)

-> nie zmieniam pracy, ale szukam na nowo swoich pasji, bo coś co na początku jest tylko hobby i nie przynosi dochodów, po jakimś czasie może sie stać kolejnym ich źródłem (przykład pasjonatów gotowania czy robienia biżuterii)

-> ....

-> rzucam pracę i jadę w Bieszczady :-)


Jeśli możesz sobie na to pozwolić, żeby wyjechać na jakiś czas i na spokojnie przemyśleć to, czego chcesz, to zrób to (mnie do przemysleń zmusiło brak pracy). Moim zdaniem każda opcja zgodna z Tobą, która miałaby Cię doprowadzić do odpowiedzi na powyższe pytania, jest ok.

Pytanie najważniejsze, czy masz tyle odwagi, by zmieniać swoje życie. Ale to już temat na inny post :-)

piątek, 19 lipca 2013

"Bo ja nie lubię swojej pracy..."

Przeważnie na nią narzekamy. Nie lubimy jej, bo: "szefa mam do kitu, za daleko od domu, mam za dużo pracy, mam za mało pracy i nudzę się".

Wyjścia według mnie są dwa (jedno prostsze od drugiego ;-)

1) Zmienić pracę
Tak, tak, już słyszę, jak mówisz: co ona pie...?! Łatwo powiedzieć, dziś praca nie leży na ulicy, trzeba szanować tę, która jest, w pracy nie muszę się realizować. Skoro tak uważasz, tak wybierasz, to mi nic do tego i absolutnie szanuję taką decyzję (tylko te pretensje do całego świata jakoś mi nie pasują do tej całej decyzji o niezmienianiu pracy...)


2) Odnaleźć w tym ukryty sens
Absolutnie nie mam wątpliwości co do tego, że wszystko dzieje się po coś i ma sens, czasem bardzo ukryty, ale ma. Na marginesie odkąd zaczęłam tak myśleć i czuć, jakoś życie stało się mniej uciążliwe i wkurzające, a z głowy wyrzuciłam pytanie: "czemu to akurat mi się przytrafia?". W jednej z książek Beaty Pawlikowskiej czytałam o człowieku narzekającym na swoją pracę, że jest bez sensu, że traci w niej czas, bo to co ma do wykonania zajmuje mu 5h, a pozostałe 3h spędza na FB. Wkurzało go to, że nie ma przez pracę czasu na realizowanie swoich pasji. Ów mężczyzna dostał solidny ochrzan od Beaty, dlatego że nie widział w tym jednej cudownej według mnie rzeczy. 3h podczas których ślęczał na FB mógł poświęcić na swoją pasję (czytać, śledzić fora, uczyć się itp.!) A przy okazji zarabiał pieniądze i mógł sobie pozwolić na podróżowanie, aparat foto czy cokolwiek, co było jego pasją.
(WOW! jak my sobie czasem lubimy utrudniać i zatruwać życie!)


Właśnie dostałam pracę w podobnym charakterze - kilka godzin w tygodniu na dyżurze, z czego uczciwie przepracowanych będzie tylko część tych godzin. Początkowo podobnie myślałam, że daleko do pracy, że będę się tam nudziła itd. A dziś piszę tego posta jadąc autobusem, który zawiezie mnie tam, a w torbie mam na wszelki wypadek 2 książki i wydrukowane artykuły, które muszę przeczytać jeszcze raz i zredagować. No i jest czas na pisanie, jeśli najdzie mnie taka ochota.
Nawet pod względem wyrzutów sumienia jestem czysta, bo na co dzień wykonuję taką pracę, że tyle godzin, ile wpiszę sobie do grafiku, tyle przepracuję, a nawet jeszcze więcej, bo dochodzą do tego godziny spędzone w domu nad przygotowaniem się do niej (uroki pracy trenera). Z zazdrością i pukaniem się w głowę słuchałam osób, które mówiły: "mam dyżury tutaj i nikt na nie przychodzi". "Jak ja bym czasem chciała, żeby grupa nie przyszła na warsztat" - myślałam wtedy. Pracuję z grupami od 4 lat i taka sytuacja zdarzyła mi się może ze 2 razy.

Także to, co z pozoru nierozwojowe i bez sensu, po głębszej analizie nabiera znaczenia i jakiejś wartości.

Oczywiście zawsze można szukać pracy idealnej, ale skąd mam wiedzieć, że akurat ta, którą mam taka jest, skoro nie miałam okazji zbadać, co jest dla mnie wyznacznikiem jej idealności bądź jej braku.

-> Jeśli masz w pracy wolną godzinę, poświęć ją na relaks albo hobby
-> Jeśli chodzisz do pracy na 9 i mówisz, że nie masz czasu na sport, wstań wcześniej i idź biegać / pływać

Jeśli pomimo usilnych prób odnalezienia sensu w swojej pracy, nic Ci z tego nie wyszło, to... zapraszam do przeczytania następnego posta ;-)

wtorek, 9 lipca 2013

Pokora.

Gotuję kompot z rabarbaru za kompotem. Piekę ciasto z owocami za ciastem, a że na samym cieście i kompocie wyżyć nie sposób (znaczy się sposób, ale co najwyżej na dodatkowe, zbędne kilogramy), zaczęłam gotować. Szło mi kiepsko. Statystycznie co trzecia potrawa lądowała w koszu. Mam nieznośną tendencję do przesadzania z przyprawami. Generalnie ja po prostu kompletnie nie znam się na nich, a to one są głównym powodem lądowania potraw tam, gdzie jedzenie absolutnie lądować nie powinno (ale kto przesadził z kurkumą, ten wie, że kurkumowej potrawy nie da się już uratować, żeby nie wiem, co do niej dodawać). Oczywiście najprościej teraz uczynić przyprawy winnymi. Jak to cudnie by chroniło moje ego! Ale chronić nie będzie, bo dziś (oby nie tylko dziś) mam odwagę stanąć twarzą w twarz z samą sobą i stwierdzić, iż winę za schrzanione potrawy według ekspertyz uczonych, badaczy i wszystkich świętych ponosi tylko i wyłącznie właścicielka bloga przez swój brak wyobraźni, smaku i pokory, gdyż ów blogerka (świadoma swoich praw i obowiązków) bierze się pierwszy raz za potrawę nie trzymając się przepisu, a potem dziwi się, że jej coś nie wychodzi. W poprzednią środę zaliczyłam nawet focha. Obraziłam się na gotowanie i stwierdziłam, że już nigdy nie wejdę do kuchni ;-) 

Pokora, pokorunia, pokoreczka!
Dopadasz mnie Małpo nawet w kuchni :-)  

poniedziałek, 1 lipca 2013

O kurach domowych, sukcesie i rabarbarze ;-)

Dawno nie było nowego posta! Post siedział w głowie i nie chciał wyjść :-)
Teraz wychodzi, a raczej wywlekam go siłą w bólach, mękach i cierpieniu. Da radę! W końcu to tylko post!

Na początku prowadzania bloga wydawało mi się, że wystarczy mieć temat, usiąść i pisać. 
Ha! Nic bardziej mylnego! Coś takiego jak wena naprawdę istnieje.

Co się pod nią kryje? W moim przypadku chyba proces trawienia tematu i dojrzewania do niego. Bywa i tak, że temat pojawia się w głowie albo (co mi się częściej zdarza) przeczytam o nim w jakieśj ledwo co dorwanej książce i bach! Proces trawienia rozpoczęty!
Przestałam już wierzyć w zbiegi okoliczności w doborze literatury. Nawet to nie dzieje się przypadkowo. 

A najlepsze jest to, że ja kompletnie nie o tym miałam pisać ;-) 

Miało być poważnie, z nutą złości i garścią refleksji. O kurach domowych, sukcesie i rabarbarze. Tak, tak! Rabarbarze. W końcu sezon na rabarbar trwa nadal a ja gotuję kompot za kompotem.

Sukces! W świecie zachodu (to tym, w którym podobno żyjemy) kojarzony z władzą, pieniędzmi, pozycją, wykształceniem. Wszystko w imię zasady im więcej / wyżej, tym lepiej. Aaa i jeszcze zapomniałam o małżeństwie, dzieciach i domku z ogródkiem. Tak mniej więcej postrzegamy sukces.

Czytam właśnie książkę Dr Alexandra Lowena "Przyjemność". Zaczęłam ją czytać jakiś rok temu, a że język wydawał mi się tak mega skomplikowany, że dozowałam  sobie małymi porcjami. Najciekawsze jest to, że dziś ją czytam dużymi porcjami i język wydaje mi się strawniejszy. Hipoteza? Być może to we mnie się coś przestawiło... bo w zmianę stylu pisania w środku książki nie wierzę ;-)

Lowen dużo pisze o sukcesie, ego, przyjemności. Streszczać, o czym jest książka, nie będę. Czy polecam? Normalnym ludziom chyba nie. Psychologom? Jak ktoś lubi klimat pracy z ciałem, czemu nie.

Temat sukcesu niewątpliwe siedzi mi w głowie od kilku miesięcy. Tak, też miałam zapędy, by rzucić w cholerę wszystko i zacząć zarabiać pieniądze. Prawdziwie i duże pieniądze, a potem jeździć raz do roku na drogie wycieczki i po roku dostać wymarzony kredyt mieszkaniowy i kupić wymarzone mieszkanie z minimum 2 pokojami. Nie wiedzieć, czemu akurat właśnie wtedy wróciłam do czytania Lowena, gdzie co drugi akapit mówi mniej więcej: sukces i władza to złudzenie i rekompensata różnych rzeczy z dzieciństwa, problemów nie likwiduje, nie stają się one mniej dotkliwe. Fuck! Czytałam to i czułam jak dostaję obuchem w łeb! O losie, jak dobrze, że sięgnęłam po tą książkę, a pomysły zostania bizneswoman siedziały we mnie jakiś miesiąc, a nie dłużej. 

A teraz o kurach domowych i rabarbarze. I tu o innej książce napisanej przez Jacka Santorskiego i Henrykę Bochniarz "Bądź sobą i wygraj. 10 podpowiedzi dla aktywnej kobiety" (tą książkę zdecydowanie polecam każdemu). 
To, co utkwiło mi po jej przeczytaniu, to pytania mniej więcej takie: 
"zastanów się kobieto współczesna, czego chcesz naprawdę? czy to, czego wymagają od Ciebie pisma/pisemka - sukcesu, czy może wolisz spokojne życie w domu i gotowanie obiadu? obie opcje są tak samo ok, ważne, by wybór, jakiego dokonasz, był w zgodzie z Tobą"... 
kolejne walnięcie w łeb, bo nie sądziłam, że będę szukać odpowiedzi na te pytania kilka tygodni. Pierwszy raz w życiu pomyślałam o byciu kurą domową (czemu to tak paskudnie ktoś nazwał?), jak o czymś tak samo dobrym i normalnym, jak robienie sukcesu... cokolwiek to oznacza.
Pierwszy raz w życiu zadałam sobie pytania: czego chcesz (Kobieto)? o czym marzysz i marzyłaś? Niby takie banalne, a jednak rzadko zadawane.  

Ja na ten moment na część z nich znam odpowiedzi, na część nie...  
ale wiem,...
że nic tak nie rozładowuje złości,...
jak krojenie obranego rabarbaru...
i wsłuchiwanie się w dźwięk jaki wtedy wydaje...
a jest to dźwięk arcy odprężający...
dźwięk jakby ktoś komuś łamał kości :D

Polecam! 

I tym ni z czapy rabarbarowym akcentem kończę tego posta. Miał być o kurach domowych, sukcesie i rabarbarze... był o pytaniach przy okazji kur domowych, sukcesu i rabarbaru :-)  

Smacznego kompotu, póki jeszcze jest rabarbar!